poniedziałek, 13 października 2014

Admirał - recenzja filmu

„W ciągu roku zdarzy się jedno z dwóch: albo Konstytuanta zbierze się w Moskwie, albo zginę."
Admirał Kołczak, wiosna 1919


Od dłuższego czasu nie pisałem - ostatnio każdy wpis zaczynam od tego wstępu - ale ostatnio pojawił się impuls do pisania. Po pierwsze, zmniejszyłem prędkość życia i przestałem mieć dylatację czasu związaną z uciekającymi przez palce dniami ("co, już sierpień? a to nie miał być czerwiec?!"). Po drugie, w przypadku tego wpisu, impulsem było oglądnięcie filmu "Admirał".

"Admirał" (ros. Адмиралъ) jest filmem produkcji rosyjskiej, opowiadającym o cząstce życia, a konkretniej końcu Admirała Aleksandra Wasilijowicza Kołczaka (ros. Александр Васильевич Колчак; angielskojęzyczna historiografia podaje nazwisko "Kolchak". Ja jednak będę się w niniejszym wpisie będę nazywał admirała tak, jak go się nazywa w polskiej historiografii: Kołczak, bez podawania otczestwa). Historia Kołczaka, jak i całej wojny domowej w Rosji jest w Polsce stosunkowo mało znana - nie mówię tylko o przeciętnych obywatelach, ale i brakuje biografii poświęconej wyłącznie jemu! - dlatego oglądanie filmu potraktowałem jako element dalszego przybliżania sobie jego nietuzinkowej postaci.

Celowo piszę o "cząstce życia", bo... cóż, czytelnik jest rozsądny i zapewne wie, że filmy historyczne, przedstawiające czyjeś życie, muszą przedstawiać tylko cząstkę, nawet przedstawiając tylko istotne fakty. Bo o ile jak ktoś robi film o życiu Juliusza Cezara, to dzięki brakowi źródeł może się zmieścić w jednym nawet długim filmie, pozmyślawszy kilka faktów, zapełniających dziury w życiorysie. Ale gdy już ktoś robiłby film o życiu Adolfa H. albo Józefa S., to obawiam się że z tego by wyszedł miniserial, a nadal by masę rzeczy przeoczono - co wcale nie wynika z faktu, że ludzie w starożytności krócej albo wolniej żyli, tylko z faktu że w erze filmu, aparatów, druku, maszyn do pisania, gazet i przy dużej piśmiennej populacji, materiałów źródłowych jest ździebko więcej niż przy czasach starożytnych. Wyjaśniając więc czemu "Admirał" opowiada tylko o cząstce życia, możemy przejść dalej, do samego filmu.


***
Z założenia niejako, każdy film czy książka historyczna jest jednym wielkim spoilerem. W filmografii współczesnej niestety zdarza się, że autor zmienia bieg historii - pewnie chcąc zaskoczyć widza - jak w "Gladiatorze".  W zmianie biegu historii celuje zwłaszcza Hollywood, dla którego historia jest bez wątpienia zbyt nudna i dlatego wykreślają niewygodne fakty, dodają kilka wyssanych z palca, montują romans i voila.
W porównaniu do Americanos, rosyjskie produkcje z kolei mają na celu propagować konkretne poglądy i wizję świata, naciągając tylko i naginając historię (czasem do granic realistycznych możliwości, vide: "1612"), a w mniejszym stopniu generować zyski. W przeciwieństwie do obrazów amerykańskich, które mają rozmach i wizje, rosyjskie filmy przez to nie zawsze są zrozumiałe i strawne dla widza z zewnątrz. Muszę jednak powiedzieć że oglądając "Admirała" zostałem mile zaskoczony, zarówno profesjonalizmem propagandzistów jak i samym filmem.
Film bowiem jest laurką, a właściwie ikoną Admirała Kołczaka. Bolszewicy to sukinsyni, a biali się starają nimi nie by. Kołczak zaś jest chodzącym ideałem, człowiekiem który mógłby zostać świętym prawosławia - aż po filmie sprawdziłem, czy przypadkiem nie został - bo nawet żonę porzucił zgodnie z zasadami prawosławia [prawosławie dopuszcza rozwód, ale pod warunkiem maksymalnie trzech małżeństw w ciągu życia - niezależnie od tego, czy poprzednie zerwał rozwód, czy "zerwała" śmierć małżonka], zgodnie z poziomem pobożności jakiego na ekranie telewizora nie widziałem od czasu oglądnięcia Cristiady.
Ale, co trzeba przyznać, jest to ikona niezwykle przekonywująca. Admirał w filmie jest wybitnym, świętym człowiekiem, ale wciąż jest człowiekiem, z człowieczymi błędnymi decyzjami, problemami, rozdarciem między obowiązkiem wobec Rosji i obowiązkami wobec rządu, a także z ... uczuciami.

Wątek miłosny jest clue filmu - i wokół niego obraca się cała fabuła. Admirał Kołczak zakochuje się ze wzajemnością w żonie podwładnego, Annie W. Timiriowej - i co ciekawe, to ona może aspirować do POV (Point of View) filmu, który jest przedstawiony jako ciąg jej wspomnień i wyobrażeń. W przeciwieństwie do większości wątków miłosnych w  filmach, wątek ten jest oparty na faktach, bo taka osoba faktycznie istniała... i na podstawie pamiętników i wierszy Anny Timiriowej. Wątek jest skomponowany, co tu dużo mówić, pięknie, zgodnie z wszelkimi zasadami sztuki budowania wątków miłosnych w filmach - nieoczekiwane spotkanie, przymusowe rozstanie spowodowane obowiązkiem i honorem obojga, połączenie się ich znów na tle wojennych tragedii - i nad tym wszystkim widoczna prawie namacalnie ręka przeznaczenia. Wątek miłosny byłby jeszcze lepszy, gdybym nie wiedział jak się skończy, ale paradoksalnie fakt, że w w jego najbardziej intensywnej, końcowej części bohaterowie de facto wiedzieli jak to się skończy, tylko dodaje smaku.

Kołczak w czasie wojny domowej w Rosji był raczej politykiem niż wojskowym, o czym nie należy zapominać. Został Wielkorządcą Rosji - czyli de facto przywódcą "białych", kontrrewolucyjnych sił - i nie sterował bezpośrednio wojną, zostawiając to swojemu sztabowi. W filmie aspekt polityczny jego działalności jest potraktowany bardzo po macoszemu, pewnie z uwagi na nudę tego apsektu, a szkoda. Choćby dlatego, że Kołczak nie został w końcu rozstrzelany przez bolszewików, a eserowców i mienszewików (in. socjalistów), głównie dlatego bo przedtem, gdy mu dobrze szło, starał się jak móc by tą siłę polityczną odseparować od polityki - co się na nim zemściło, koniec końców na wiele sposobów.
Za to trzeba przyznać, że politycznie zostały przedstawione najważniejsze elementy: chaos w wojsku po Rewolucji Lutowej, bezsilność rządu Kiereńskiego, czy wreszcie bogoojczyźniane podejście Białych. Udało też się zaakcentować to, co skomentował kilka lat później jeden z ministrów w rządzie Kołczaka
"Jego przeznaczeniem nie było noszenie na swojej uczciwej glowie czapki Monomacha [tj. carskiej korony], ale korony cierniowej."

Sceny batalistyczne - morskie są monumentalne, fenomenalne, realistyczne. Reżyser nie bał się pokazać obrażeń, krwistości, oparzeń, śmierci; początek filmu będący pierwszym zapoznaniem się widza z Admirałem, budzi tylko podziw - dla profesjonalnej (wtedy jeszcze) rosyjskiej floty, daje dobra orientację w działaniach i wygląda dobrze. 
Sceny batalistyczne na lądzie... też są krwiste. Ale niezbyt realistyczne - biali nacierają, czerwoni uciekają, albo odwrotnie. Bitwy i kampanie wojskowe są tu przedstawione z subtelnością młotka wbijającego gwóźdź w deskę... ale przynajmniej nie ma takich dziwów i cudów-wianków jak w "1612" [gdzie polscy dowódcy wykorzystywali husarię w tak badziewny sposób, że szkoda gadać] - wojna jest przedstawiona bez większości strategicznej otoczki i problematyki, ale dla niezainteresowanego widza powinna być strawna. Może nie tak, jak pieczeń z batalistyki morskiej, ale nadal można oglądnąć.

Bohaterowie - o, kreacje bohaterów są wielkim sukcesem "Admirała". Tytułowy Aleksander Wasilijewicz Kołczak jest zbudowaną krwiście i poprawnie postacią - w swym byciu chodzącym ideałem jest wiarygodny, budzący sympatię i sympatii jest tym więcej im bardziej widać spoczywająca na jego skroniach koronę cierniową i nadchodzący koniec. Jego druga żona, Anna Timiriowa, zgodnie z najlepszymi trendami kinematografii, zaczyna od bycia dużym dzieckiem, któremu Rewolucja i idealizm Kołczaka fundują przyspieszony kurs dorastania - tak że można też z nią sympatyzować. Fakt, że oboje aktorów grających głównych bohaterów wizualnie  zostało dobranych dobrze - podobni do tych ze zdjęć, dobrze się prezentujący - też jest plusem filmu.
Inni bohaterowie są tylko na uboczu Wielkiej Miłości w Czasie Rewolucji, ale nie zgrzytają nadmiernie. Bolszewicy to tępe typki i dranie, biali to ludzie chcący być tak idealni jak Kołczak, a francuski generał jest puszący się, niezbyt kompetentny i na końcu jednak, co by nie mówić, tchórzliwy [wszystko zgodnie z tradycjami]. Jeśli łyknie się patos i idealność Kołczaka, łyknie się też resztę. A - właśnie. Świetnie została, mimo że krótko, przedstawiona postać generała Kappela, najlepszego generała Kołczaka. Jego styl dowodzenia (przewodzenie) i okoliczności jego śmierci zostały ukazane doskonale.
Gra aktorska jest dobra, oczywiście jak na mój gust. Zwłaszcza główni bohaterowie są świetnie zagrani, a bolszewicy wychodzą tak jak - wedle założeń - powinni.

Kostiumy są jednym z najmocniejszych elementów filmu. Rekwizyty - parowozy, statki (pewnie makiety, ale dobre), karabiny maszynowe, ubrania, mundury galowe i polowe... wszystko zostało przygotowane ze znajomością rzeczy i pozwala się wczuć w klimat epoki. Ja się wczułem w klimat schyłkowego Caratu, a że chciałem się tak wczuć od dawna, nie mogę klimatu historycznego nie zaliczyć na wielki plus.
Muzyka... nie porywa. Ale i nie szkodzi: jest dobrym tłem dla filmu, nic ponadto. Okresowo jest też świetna do budowania klimatu, zwłaszcza bali i rautów: jak z epoki!


Dobrze, ale stąd by wynikało że film ma same mocne i ewentualnie subiektywnie słabe (jak polityka) strony, gdzie tu te naprawdę słabe? Słaba, moi drodzy, jest idea konstrukcyjna fabuły: zbudowanie fabuły wokół wątku miłosnego jest ciekawym zagraniem, ale przez przeskoczenie czasu między poznaniem się Kołczaka z Timiriową aż do końcówki życia Kołczaka, może wprowadzać dezorientację. Widz nie znający historii wojny domowej w Rosji, nie wiedzący kiedy była Rewolucja Lutowa, a  kiedy Październikowa - a może nie wiedzieć, bo teraz w szkołach nieco mniej o tym uczą - albo nie znający nawet geografii Syberii i ogólnie Rosji, może być zdezorientowany. Widz rosyjski, pod którego został nakręcony film, zapewne tak nie ma, ale ja z całym swoim zainteresowaniem historycznym i pogłębianiem wiedzy o elementach Wojny Domowej, czułem się miejscami zagubiony z powodu przeskoków. Ja wiem, że film musi mieć określoną długość, ja wiem że jak Rosjanie rozwinęli "Admirała" w 10-godzinny miniserial to już było to lepsze, ale to nie zmienia że widz polski może dostrzec w fabule dziury tak wielkie, że mogłyby nimi przejechać wszystkie składy Kolei Transsyberyjskiej.
Widzowie bardziej zlewicowanemu może brakować spojrzenia za drugą stronę barykady i poznanie motywacji wrogów Kołczaka, czemu tak naprawdę go rozstrzelano i tak dalej. Z drugiej strony, widz bardziej zlewicowany nie powinien tego filmu oglądać, bo go wyłącznie zniesmaczy.
***

Hm, wypadałoby jakoś tą recenzję podsumować. Normalnie powinienem zachęcić - lub nie- do pójścia na ten film, ale pozwolę sobie opisać rzecz, która mi zapadła w pamięć z końcówki filmu (mogę opisać, bo każdy film historyczny to jakby nie było jeden wielki spoiler. Wyszukasz "Kołczak" na Wikipedii już wiesz jak to się skończy...)

Gdy Kołczak wraz z premierem swojego rządu zostali rozstrzelani, wrzucono ich do przerębli w rzece (za zimno na kopanie grobów); takie przeręble wykonują ortodoksyjni prawosławni an uroczystość Chrztu pańskiego i się kapią, na pamiątkę Jordanu.
I dlatego rozstrzelany Kołczak został wrzucony do przerębli o kształcie krzyża.

Czy to nie jest najlepsze podsumowanie i ilustracja jego korony cierniowej, jego "krzyża", jak swoim stanowisku mówił już na długo przed śmiercią?

"Nastanie dzień kiedy nasze dzieci, rozumnie oceniając hańbę i koszmar naszych dni, wybaczą Rosji, że nie tylko nie jeden Kain rządził w mroku tamtych dni, ale był i Abel wśród Jej synów. Nadejdzie czas kiedy złotymi zgłoskami na wieczną chwałę i pamięć będzie wyryte Jego imię w Historii Rosyjskiej ziemi."
Iwan Bunin (laureat literackiej Nagrody Nobla w 1933 r.) w podczas nabożeństwa żałobnego pamięci A.W. Kołczaka w Paryżu w 1922 r.

Anna Timiriowa (Jelizawieta Bojarska) wpatrzona w Admirała Kołczaka (Konstantin Chabienski)

Filmowy Admirał Kołczak.
I Kołczak rzeczywisty. Widać podobieństwo.

Anna Timiriowa rzeczywista. Podobieństwo mniejsze. Warto powiedzieć, że Anna Timiriowna za miłość do Kołczaka spędziła potem tak koło 40 lat w łagrach i na zesłaniach. 
Plakat reklamujący film. Widoczne batalistyczne sceny morskie są jednym z mocnych elementów filmu.

Kiedyś już popełniona została przeze mnie recenzja filmu Cristiada.

poniedziałek, 10 marca 2014

Wandea

„Mes amis, si j'avance, suivez-moi! Si je recule, tuez-moi! Si je meurs, vengez-moi!
(„Przyjaciele, jeśli pójdę naprzód, podążajcie za mną! Jeśli się wycofam, zabijcie mnie! Jeśli zginę, pomścijcie mnie!”)
Henri du Vergier de la Rochejaquelein,rozkaz z kwietnia 1793

"Wandei już nie ma (...) Pogrzebałem ją w lasach i bagnach Savenay (...) Zgodnie z Pana rozkazami, stratowałem ich dzieci kopytami naszych koni; wymordowałem ich kobiety, aby nie mogły już rodzić bandytów. Nie mam ani jednego jeńca, który mógłby mi robić wyrzuty. Wszystkich zniszczyłem. Drogi są usiane trupami. Do Savenay wciąż przychodzą nowi bandyci, twierdząc, że chcą się poddać, a my ich wciąż rozstrzeliwujemy (...) Litość nie jest uczuciem rewolucyjnym."
Generał Westermann w raporcie do Konwentu


Od dawna nie pisałem. Wiem, że nie ma wytłumaczenia dla mojej winy, ale z drugiej strony - myślę że "pisanie pracy magisterskiej" jest choć częściowym wytłumaczeniem. Faktem poza tym jest, że rozliczne wydarzenia na świecie na równi zachęcały jak i zniechęcały do pisania.... Weźmy choćby taką Ukrainę - musiałbym na pisać pewnie z kilkanaście A4 by wyjaśnić i wytłumaczyć swoje stanowisko, a i tak by się znalazło paru ludzi którzy by mnie odtrącili od czci i wiary za bycie rosyjskim agentem wpływu, byłym agentem SB, za militaryzm, nieludzkie podejście do sprawy i w ogóle za patrzenie na coś takiego jak polityka w kontekście interesów i sfer wpływów (wyjaśniając: gdybym był agentem wpływu, wiedziałoby o tym przynajmniej moje konto w banku, na bycie agentem SB nawet w kołysce nie miałem szans z uwagi na metrykę, a polityka... cóż, może nie będę komentował).

Mniejsza, w każdym razie nie mam chęci do komentowania bieżących wydarzeń, bo fala propagandy i głupoty jest tak wielka, że można tylko machnąć ręką na wszechobecny kretynizm. Dlatego przypomnę o czymś, o czym chciałem przypomnieć od dawna. O czymś, o czym celowo zapomniano, o czym pamięć starano się wymazać - na szczęście bezskuteczne.

Opowiem Wam o Wandei.
Dzisiejszy wpis dedykuję do szczególnego przeczytania wszystkim piewcom wolności i humanizmu Rewolucji Francuskiej (tfu, tfu, na psa urok!), wszystkim uważającym że jedynymi poszkodowanymi Rewolucji była szlachta i ewentualnie "jej własne dzieci" (Danton, Robespierre, itp.) i tym podobnym demokratom, rewolucjonistom, lewicowcom i wojującym ateistom.

*****

Przyczyna i przebieg

Nazwą "Wandea" zwykłem (i nie tylko ja) nazywać zbiorczo nie tylko region, ale i Powstanie w Wandei, a także rzeź jaka była po stłumieniu powstania. By jednak móc poznać pokrótce przebieg i skutki tegoż Powstania, należy poznać przyczyny. Nie będę tutaj nawet zarysowywał dziejów Rewolucji Francuskiej, bo zajęłoby to osobne kilka wpisów, ale skrótowo:
Króla obalono; monarchia absolutna przeszła najpierw w monarchię konstytucyjną - a po straceniu króla w Republikę. Przeprowadzono nowy podział administracyjny kraju, zburzono stary ład administracji; przeprowadzono reformę armii; podjęto obronę kraju przed kontrrewolucją. W obliczu klęsk wojennych, przeprowadzono czystkę w armii, zwłaszcza wśród starej (szlacheckiej) kadry oficerskiej. Podniesiono podatki. W 1791-1792 nakazano złożenie przez księży każdego szczebla "przysięgi na wierność narodowi", to znaczy przysięgi na wierność wobec władz państwowych; duża część księży, zwłaszcza na zachodzie kraju,w  takich regionach jak właśnie Wandea, nie złożyła przysięgi a i tak została na parafiach dzięki wsparciu mieszkańców. W nagrodę bandy rewolucjonistów z miast pędziły przez wiejskie departamenty, atakując "krnąbrnych" i niszcząc kościoły. Jeszcze wcześniej, w 1789 skonfiskowano majątki ziemskie Kościoła, pochodzące w znacznej mierze z darowizn. Darowizny z testamentów miały zazwyczaj oznaczenie celu darowizny, przez co z tych majątków zarządzanych przez Kościół utrzymywały się szpitale, przytułki, darmowe garkuchnie. Po konfiskacie dobra te przejęli zazwyczaj mniej lub bardziej skorumpowani urzędnicy, znający kruczki prawne przy nabywaniu ziem i mający pieniądze. A społeczności lokalne zostały pozbawione lecznictwa czy opieki społecznej...
Wszystkie te punkty budziły kontrowersje w ośrodkach wiejskich w prawie całym kraju, ale w Wandei szczególne znaczenie miało wymuszane siłą przez Gwardię Narodową usuwanie niezaprzysiężonych księży z parafii. Były ofiary śmiertelne, by choćby podać przykład miasteczka Breissure, gdzie w sierpniu 1792 Gwardia Narodowa wymordowała większość z pięciuset zakładników.

Iskrą zapalna było jednak co innego - pobór do wojska, ogłoszony 23 lutego 1793 roku. Szczególne niezadowolenie chłopów budził fakt, że od możliwości poboru były wyjątki - synowie republikańskich członków aparatu administracji, przedstawiciele wolnych zawodów, bogaci republikanie... jak to ujął Norman Davies:
 „(...) wyglądało na to, że katolickim chłopom każe się umierać za ateistyczną republikę, której zresztą od początku nie chcieli.”

Należy też dodać, że w Bretanii i Wandei pobór ten wzbudził szczególne oburzenie, bo nie tylko że byli katolikami mającymi walczyć za coś, czego nie chcą, ale też miejscowi od 250 lat mieli przywilej, na mocy którego nie musieli walczyć poza granicami swoich prowincji. Nie znaczy to, że nie walczyli - ale ochotniczo, a w granicach prowincji stacjonowali jako garnizony. Rewolucja zniosła wszystkie przywileje, w tym ten też: chłopom się to nie spodobało. Co prawda Wandea miała dać tylko 4 tysiące z zaplanowanych dla całego kraju 300 tysięcy, ale nadal nie było to miłe.

Powstanie wybuchło 10 marca 1793 roku, a początkowo dowodzili miejscowi chłopi, zazwyczaj tacy którzy odmówili wstąpienia do wojska. Do buntowników szybko jednak przyłączali się inni - ich sąsiedzi, gajowi, a na końcu miejscowa szlachta, niejako przymuszona przykładem chłopów. Dowództwo w tej rojalistycznej armii szybko przejęli arystokraci; armia została dobrze zorganizowana przez generała Maurice d'Elbee, który przeszedł na stronę buntowników z armii. "Królewska i Katolicka Armia Świętych" osiągnęła liczebny stan trzydziestu tysięcy mężczyzn uzbrojonych w kosy, widły i strzelby myśliwskie. Maszerowali pod białym sztandarem usianym liliami - sztandarem królewskiej Francji - z dewizą "Vive Louis XVII!" ("Niech żyje Ludwik XVII!"); żołnierze nosili na szyjach szkaplerze i odznaki z Najświętszym Sercem Jezusa i krzyżem w płomieniach. Podsumowując - reprezentowali sobą wszystko, czego nienawidziła rewolucyjna wierchuszka Republiki.

Początkowo powstańcy odnosili sukcesy, głównie dzięki wielkiemu hartowi ducha w swoich szeregach i słabości armii republikańskiej, której oddziały, złożone głównie z Gwardii Narodowej, były około dwa razy słabsze od sił powstańczych. Powstańcy stoczyli łącznie dwadzieścia jeden zaplanowanych bitew, odnieśli  zwycięstwo pod Chamille, zdobyli Angers, założyli oblężenie Nantes... i tam doznali pierwszych porażek. Konwent Rewolucyjny postanowił wypalić kontrrewolucję żelazem; rozkaz Komitetu Ocalenia Publicznego brzmiał dosłownie
"(...)przeprowadzić eksterminację wszystkich powstańców, do ostatniego człowieka. Spalić ich farmy, wygnieść tych tchórzy jak pchły. Skruszyć tych ohydnych Wandejczyków."
Trzeba tu dodać, że rozkaz Komitetu nakazywał bezwzględnie mordować Wandejczyków niezależnie od płci, wieku i stosunku do władz. Trzeba też dodać, że był w pełni wykonany...

Po tym, jak Republika odniosła zwycięstwa na swych zagrożonych granicach, mogła wycofać oddziały weteranów do rozprawienia się z powstańcami. W krwawej bitwie pod Cholet został ciężko ranny najlepszy (i jedyny z prawdziwego zdarzenia) dowódca powstańców, generał d'Elbee, zwany przez Wandejczyków "Generałem Opatrzności"; pojmany przez armię republikańską, został rozstrzelany trzy miesiące później. Inni dowódcy powstańców byli... mężni. O, to dobre słowo. Ale odwaga nie może zastąpić doświadczenia i umiejętności; w ciągu dwóch i pół miesiąca od bitwy pod Cholet, ostatecznie siły Wandejczyków zostały rozbite, zwłaszcza w ostatniej bitwie pod Savenay. Nastały krwawe represje i polowanie na partyzantów.
 
Rozstrzelanie generała Maurice Joseph Louis Gigost d'Elbée. Generał był ciężko ranny i nie mógł stać na nogach - wyniesiono go na miejsce stracenia w fotelu. Według mnie, symboliczne jak dla nas, Polaków, postać generała Sowińskiego (... o ile ktokolwiek z czytelników go kojarzy)


Represje. Słowo-klucz: "Deportacja pionowa"

Od stycznia 1794 roku zaczęła się krwawa pacyfikacja Wandei. Spuszczono "piekielne kolumny" - rozszalałe oddziały wojska, które miały za zadanie wyrżnąć jak najwięcej mieszkańców. Palono całe wsie. Dziesiątki tysięcy mieszkańców Wandei rozstrzelano, zadźgano nożami, spalono w stodołach i kościołach, zgilotynowano. Na pokładach statków-więzień w Rochefort zagłodzono na śmierć kilka tysięcy księży, którzy odmówili złożenia przysięgi. W Angers rozstrzelano kilka tysięcy więźniów. Przykładowa wieś: Les Lucs-sur-Boulogne; zabito 564 osoby, w tym 110 dzieci.

W Nantes.... ha, w Nantes użyto drugiego rewolucyjnego wynalazku Rewolucji (po gilotynie) - mianowicie Noyades de Nantes. Nantes to port atlantydzki, pod ręką była flota dużych statków płaskodennych, służących do przewozu niewolników; jeńców (więźniów) pakowano na statki, które topiono pod osłoną nocy na rzece. Ukuto na ten temat nawet oficjalny termin: "deportacja pionowa" (fr. déportation verticale). Podczas niektórych deportacji, dla rozrywki (a może dla oszczędności sznura?) wiązano ze sobą nagich więźniów przeciwnej płci - w tym dzieci - co nazwano "małżeństwami republikańskimi" (fr. mariage républicain). Łącznie przeprowadzono od 8 do 12 operacji topienia, które pochłonęły od 1800 do 6800 ofiar. Niewiele, gdy porównamy z Auschwitz. Ale należy docenić inwencję republikańską, humanitaryzm i oszczędność prochu. Prawda?

Łączna liczba zabitych w represjach w Wandei jest trudna oszacowania. Dokładne i udokumentowane badania podają 117 257 ludzi w ciągu lat 1792-1802, na nieco mniej niż 800 tysięcy mieszkańców przed Rewolucją, jest to jednak minimalna ocena. Niedoszacowana, z powodu systematycznego niszczenia akt i dokumentów, jeszcze w czasach I Republiki, a także kolejny rządów pro-republikańskich. Szacunki ostatecznej liczby ofiar wahają się między 120 (historycy pro-republikańscy) a 500 tysięcy. Często podawaną jednak liczbą jest 320 tysięcy (ale wraz z deportowanymi "których dalsze losy nie są znane". Z drugiej strony, znając termin "deportacja pionowa"...). Tak więc można szacować że represje pochłonęły od 15% do 65%, ale za średni szacunek można uznać wymordowanie w ciągu 10 lat 40-44% populacji Wandei. Czy to dużo? Polska w wyniku II Wojny Światowej, uznawanej na najkrwawszy i jeden z najbardziej okrutnych konfliktów z dziejach, straciła 22% populacji w ciągu 6 lat. Daje to pewne porównanie, zwłaszcza gdy weźmie się pod uwagę że co prawda obszar mniejszy, ale i środki techniczne nie te...

Podsumowując, należy uznać wielkie zdobycze Rewolucji Francuskiej: obok wspaniałego wynalazku gilotyny, obok doskonałych "trybunałów ludowych ", skazujących na śmierć na dużą skalę, natychmiastowo, bez apelacji i bez zbędnego procesu dowodowego (no bo przecież gdyby nie był winny, to by go nie postawiono przed trybunałem!), obok genialnego wynalazku "wyzwolenia chłopów" poprzez nadanie im praw obywatelskich i wywalenie ich na zbity pysk z zajmowanej poprzednio pokoleniami ziemi (patrz: co wyrabiano np. w Księstwie Warszawskim)... obok tego mamy jeszcze doskonały wynalazek może nie do końca planowanej, ale zdecydowanie entuzjastycznej eksterminacji. I jaka innowacyjność: komory śmierci wielorazowego użytku! Co prawda gdzie się mają noyades de nantes do komór gazowych w Auschwitz, które miały "moce przerobowe" (używam określenia niemieckich nazistów, w celu zaznaczenia ich stosunku do ludzkiego życia. Ich, nie własnego) dzienne takie, jakie wszystkie noyades miały w ciągu kilku operacji... ale jakie uspokojenie opinii publicznej! Topienie w nocy, po cichu i już wszyscy humanistyczni republikanie mogli udawać że kilka tysięcy więźniów uciekło, zapewne do Mandżurii (a tu parafrazuję słowa J. Stalina o polskich oficerach z Katynia). Wyparowali!
Czy szanowny czytelnik też widzi doskonałe podobieństwo nazewnictwa czcigodnych a humanitarnych rewolucjonistów do nazewnictwa wspaniałych rycerzy z SS? Mianowicie, mówię o niezwykłym podobieństwie "deportacji pionowej" do "przesiedlenia na wschód". Piękno eufemizmów! Może rewolucjoniści byli bardziej ironiczni, mniej ukrywający, ale dobra droga wytyczona!
A ta "przysięga na wierność państwu", a jak nie, to zagłodzenie; czyż to nie doskonały pierwowzór dla działań władz Meksyku z lat 20 i 30 XX wieku? I jaki wygodny! Zawsze można powiedzieć, że głupie a fanatyczne klechy same nie chciały jeść rewolucyjnego chleba - i to od razu się zmówili by w kilka tysięcy. I słusznie, patriotycznie postąpili, będą kiwać potem mądrzy humaniści i piewcy praw człowieka do wolnego wyznawania swojej religii, prawa do posiadania przekonań politycznych. Brawo, brawo!


... mógłbym tak długo, ale, szanowny czytelniku, rzygać mi się chce jak myślę o tych zasranych hipokrytach z Rewolucji Francuskiej, którzy chętnie dawali "wolność, równość, braterstwo" - sobie i ludziom o podobnych do siebie przekonaniach. Ja sam mam dużo przywar, których się po częstokroć naprawdę wstydzę, ale jednej przywary nienawidzę: hipokryzji. Może dlatego nie mogę znieść komuchów, rewolucjonistów, piewców Che Guevary, masonerii meksykańskie i Rewolucji Francuskiej, bo wszyscy oni zachowują się podobnie jak wielcy humaniści z przełomu XVIII i XIX wieku: stosują inne standardy wobec siebie i wobec innych. Wobec siebie sa mili, braterscy i tolerancyjni, a innych najchętniej by powyrzynali. Nasi rodzimi lewicowcy też, gdyby tylko mieli większe poparcie, jestem tego tak samo pewien jak tego, że Napoleon miał kompleksy [wsadzanie wszędzie litery "N" jako herbu chyba o czymś świadczy?].


Powstańcy Wandejscy wziętych do niewoli jeńców czasem uwalniali; zdarzały się masakry, nie przeczę, ale często uwalniali, a liczba uwolnionych liczyła zazwyczaj po kilka tysięcy. Przedstawiciele Konwentu zachęcali francuskich żołnierzy do tego, by zapomnieli o tym, uznali ten akt za niebyły - i do bezlitosnego mordowania jeńców. 
Wandejczycy stosowali mentalność chrześcijańską, a przynajmniej się starali: zgodnie z etyką stosowania miłosierdzia nie tylko wobec "swoich", ale i też wobec swoich nieprzyjaciół. 
Rewolucjoniści, wielcy humaniści i piewcy wolności, nie znali litości. Jak to mówi cytat z początku: "litość nie jest uczuciem rewolucyjnym". Zresztą, nie znali też litości dla martwych; wobec Wandejczyków zastosowano coś, co historyk Reynald Secher nazwał pamięciobójstwem: ślady eksterminacji zacierano, a powstanie przedstawiono jako bunt ciemnego chłopstwa pod wodzą fanatycznego kleru, bunt pełen okrucieństwa i zabobonu.

Pamięciobójstwa całkiem skutecznego. W końcu większość ludzi nie pamięta o Wandei. Pamiętają najwyżej Ci, którzy się tym swoiście... inspirują. Jak Lenin, który rzekł w 1917 "Musimy eksterminować Kozaków. To nasza Wandea."


Dlaczego ja pamiętam o Wandei? Bo inni zapomnieli. Sami Francuzi w dużej mierze zapomnieli, czy słusznie czy nie, to sami oceńcie. Sami też powiedzcie: czy faktycznie Rewolucja Francuska była takim wspaniałym ruchem, który czynił same dobro?
Ja zawsze spluwam (lub przynajmniej mam na to niewymowną ochotę) gdy słyszę słowa "Rewolucja Francuska", zresztą ogólnie mam alergię na słowo "rewolucja". Tak, też dlatego bo jestem z poglądów monarchistą. Tak, dlatego bo z wyznania jestem katolikiem. Ale też dlatego, bo nie mogę cenić tych zasranych hipokrytów i masowych morderców.


Symbol Powstańców Wandejskich. "Dieu Le Roi" - "Bóg i Król"
Henri de La Rochejaquelein obraz Pierra Guérina, 1817 r.
  
Bitwa o Cholet, autor Paul-Emile Boutigny. Na czele Wandejczyków, w zielonym - Henri de La Rochejaquelein. Porównując z powyższym obrazem, należy uznać że niepodobny...
 
Egzekucja Charette, autor Julien Le Blant.  
François-Athanase de Charette de la Contrie był ostatnim z dowódców powstańców Wandejskich, pojmanym dopiero w marcu 1796 roku; stracono go 29 marca 1796 roku. Ostatnie jego słowa brzmiały "Vive le Roy!" - Niech żyje król