czwartek, 28 marca 2013

Cristeros (1) - Jak to się zaczęło

" (...) Chwyciliśmy Kościół za gardło i zrobimy wszystko, aby go udusić (...)" (minister spraw wewnętrznych Meksyku A. Tejeda w 1926 r.)

Jestem pasjonatem historii, ale wiem że większość ludzi mi współczesnych, delikatnie mówiąc, nie zna się na historii. Właściwie to wielu ludzi jest historycznymi analfabetami, nie mającymi pojęcia o podstawach historii Polski, nie mówiąc już o datach z niej albo o historii świata. Zrozumiałe więc samo przez się jest, że ludzie nie mający pojęcia o tym co tak naprawdę zdarzyło się w Katyniu (mimo rokrocznie powtarzanych w mediach informacji - cóż, żeby wiedzieć trzeba chcieć) , nie wiedzą nic o mało znanej w Polsce historii Cristeros i wojny domowej w Meksyku 1926-1929.

Ja to rozumiem. W końcu, czy interesujemy się historią powstań Zulusów, zagadkami pisma z Mohendżo Daro albo argentyńską juntą z lat 80? Nooo tak, czasem - zazwyczaj gdy oglądniemy jakiś film o tym zagadnieniu, albo zostanie wybrany papież będący w czasie tej junty kimś istotnym. A tak, to te informacje, nawet jeśli ciekawe, uczące, czy poruszające, są dla nas tak istotne jak system podatkowy starożytnego Rzymu - czyli nie są istotne.

Ale sprawa Cristeros jest akurat tym zagadnieniem, którym teraz warto się zainteresować. 
Raz, że niedługo ma ekrany kin wchodzi film "The Greater Glory", w Polsce znany pod pierwotnym tytułem "Cristeros" (ale o nim pisać będę kiedy indziej - na przykład gdy oglądnę).
Dwa, że sprawa Cristeros i wojny domowej Meksyku z lat 1926-1929 może wiele nauczyć, zarówno katolików, ludzi uważających się za wolnościowców, jak i zadeklarowanych antyklerykałów. Tak, tych ostatnich też! Bo historia Cristeros mówi o próbach reformowania kraju na siłę, gdy wpływowa mniejszość wszelkimi siłami i środkami próbuje zmienić kraj, czasem opierając swoje opinie na myśleniu życzeniowym, bez przekładni na realia. I o efektach tych prób.

***

 Historycy lubią mówić o wydarzeniach sięgając przedtem do korzeni wydarzeń stulecia wstecz, opisując je długo, skomplikowanie i w sposób trudny. Ja nie jestem historykiem i dlatego mi za wprowadzenie w sytuację Meksyku wystarczy kilka zdań: XIX wiek, to wiek wojen i nieustannych walk między Meksykańską masonerią a konserwatystami. Walki wygrali masoni, wprowadzający przez dłuższy czas kolejne plany ostatecznego rozwiązania kwestii Kościoła w Meksyku. Ostatnim akordem tej polityki, owocującym w skutkach wojną domową, była nowa "rewolucyjna" konstytucja z 1917 roku.
W ramach jej postanowień, między innymi:
- Brak uznania istnienia Kościoła Katolickiego jako osoby prawnej. Zresztą, wszystkie "ugrupowania religijne nazywane kościołami" (Art 130). I przejście całegoż majątku tego Kościoła na rzecz państwa - kościołów, klasztorów, budynków parafialnych i seminaryjnych, pałaców biskupich itp. Konstytucja łaskawie uwzględniała możliwość użyczenia ich "ministrom kultu" (czyt. księżom) i wiernym, oczywiście pod nadzorem urzędników.(Art 27).
- Oczywiście, nie zakazano wolności wyznania. Ale można było sprawować nabożeństwa tylko w kościołach, pod czułą kontrolą urzędników. Za przejawy kultu, zakazane poza kościołami uznano np. noszenie sutanny albo procesje religijne. (Art 24)
- Zakazano istnienia zakonów monastycznych, jako że śluby zakonne pogwałcają wolność jednostki.
- Nakazano bezwzględną laicyzację szkolnictwa: prowadzenie czy zakładanie jakichkolwiek szkół było zakazane dla kapłanów jakichkolwiek religii.  (Art 3)

Jednocześnie księży (pardon: "ministrów kultu") poddano dodatkowym szykanom. Każdy sprawował posługę jako swój indywidualny zawód; każdy meksykański stan mógł sobie też ustalić odgórnie maksymalną liczbę "ministrów kultu" jacy mogli sprawować posługę (stan Tabasco, dla przykładu, uznał że ludności nie potrzeba więcej niż 1 (słownie: jednego) kapłana na 100.000 (słownie: sto tysięcy) mieszkańców. Ponadto, "ministrowie kultu":
- Nie mogli uczestniczyć zbiorowo w jakichkolwiek zbiorowych wydarzeniach - ani publicznych ani prywatnych (tak, tak!);
- Nie mogli uprawiać "propagandy religijnej", nie mieli też praw wyborczych czynnych ani biernych. Nie mieli prawa do bycia spadkobiercą testamentowym. pisma religijne nie miały prawa, rzecz jasna, do mówienia czegokolwiek tyczącego się polityki czy rzeczy nie-religijnych.
- Nie mieli prawa do krytyki "funtamentalnych praw kraju" (to zdaje się chodzi o ta oświeconą jaśnie konstytucję), jakichkolwiek władz krajowych, a już zwłaszcza - bezczelni ci księża! - rządu.
- Nie mogli być cudzoziemcami. "Ministrem kultu" mógł być tylko Meksykanin z urodzenia.

Aha, zakazano jeszcze tworzenia organizacji, o partiach nie mówiąc, których "nazwa bądź pośrednia wskazówka" wskazuje na jakąkolwiek religię. Taka wisienka na torcie.

***
Swoją drogą, czy wielu z czytelników powyższe propozycje nie przypominają pomysłów naszych rodzimych antyklerykałów? Oczywiście, nie wszystkie na raz. Za to z pewnością realizacja ich kolejnych żądań doprowadziłaby - myśląc logicznie - do realizacji postulatów jak wyżej. Czy ktokolwiek, drodzy wolnościowcy, może uznać to za faktyczną "równość"? Czy ktokolwiek, drodzy ateiści, może faktycznie uważać to za działania "umiarkowane" i będące podstawą do rzetelnego dialogu i normalności?
Jeśli Twoja odpowiedź na któreś z tych pytań brzmi: TAK, przeprowadź sobie ćwiczenie umysłowe. Wybierz sobie organizację, do której należysz, czy to jest partia, czy to jest koło filatelistów i następnie, uznaj je za kult (w końcu, partie teraz są tylko wodzowskie, a maniakalne dążenie do posiadania znaczków to prawie jak ich czczenie). Wyobraź sobie siebie poddanego powyższym szykanom. Fajnie, prawda?
Drodzy antyklerykałowie, do Was też dojdziemy, wiem że do Was nic nie trafi, easy boys.
***

Jedynym, co dla mnie było początkowo niezrozumiałe, gdy czytałem o tej konstytucji, było czemu  konflikt przeszedł w fazę czynów dopiero w 1925 i później. Ale powód tego jest już nieco bardziej jasny i prosty: trwały walki o władze. Masoneria rządząca w Meksyku stale toczyła boje w kuluarach (a czasem nawet się nawzajem mordując), a kolejni prezydentowie, mimo obietnic "ostatecznej rozprawy z Kościołem", tych gróźb nie realizowali mając na głowie przeciwników politycznych. Co więcej, zdając sobie sprawę z trudności faktycznego wyegzekwowania wszystkich postanowień Konstytucji, przymykali oko na nie respektowanie części zarządzeń. Przykładowo, wychodząc z założenia że lepsza jest edukacja katolicka niż żadna, nie likwidowano szkółek parafialnych "do czasu powstania szkolnictwa laickiego" (które rodziło się długo,w  bólach i z ogromnymi trudami). Z drugiej strony, zakazy tyczące się procesji, gazet, czy braku poruszania tematów politycznych przez księży egzekwowano z dziką radością, ale jakoś katolicyzm wegetował (inaczej tego nazwać nie można).

Ale każdy rozsądek ma swój kres, a kresowi przymykania oczu na wegetację Kościoła (pardon - katolicyzmu, bo Kościół de iure nie istniał) na imię było Plutarco, a dokładniej Plutarco Elías Calles.
Calles przez wielu historyków jest określany jako "klasyczny typ autokraty, praktyka rządów personalnych opartych na kontrolowanej korupcji wyższych urzędników” (za: prof. Tadeusz Łepkowski). Styl rządów charakterystyczny dla Meksyku, zwany też "pan o pano" - chleb albo pałka, czyli albo profity z korupcji i władzy, albo represje. Ale co nas z punktu widzenia wydarzeń roku 1926 bardziej interesuje, to jego poglądy; otóż Calles osobiście mówił o sobie że jest "osobistym wrogiem Boga"(!) i "antychrystem". Trzeba jednak nam tu sprostować, że fakty mówiły nieco inaczej i głównie to był wrogiem katolicyzmu (choć jego minister Canalal, będąc równie skromnym jak Calles, nadał swoim synom imiona: Szatan, Lucyfer i Lenin. Uroczo).

Jak Calles zaczął przykręcać śrubę katolikom? Zaczął od ścisłej egzekucji przepisów konstytucji, to znaczy od zamknięcia wszystkich szkół parafialnych i wydalenia wszytskich księży pochodzenia cudzoziemskiego (a było ich niemało: 400). W odpowiedzi na to, katolicy zawiązali Krajową Ligę Obrony Wolności Religijnej (LNDLR), w marcu 1925 roku.
Nadszedł już dla nas czas, aby zjednoczyć meksykańskich katolików w celu obrony Religii i Ojczyzny.
Konstytucja z Querétaro, którą nam narzuciła grupa uzbrojonych ludzi, ustanawia prześladowanie religijne w postaci permanentnej, jako instytucję państwową.
Katolikom nie przyznaje się praw, które przysługują obywatelom.
Nie mamy prawdziwej wolności nauczania.
Nie możemy wydawać periodyków komentujących krajowe wydarzenia polityczne, ani zrzeszać się w partie polityczne pod własną nazwą i cechami; nie możemy wypełniać naszych obowiązków religijnych z szeroką i pełną wolnością.
Konstytucja umieszcza naszych kapłanów w sytuacji tak restrykcyjnej i upokarzającej, że czyni ich niezdolnymi do swobodnego wypełniania ich posługi.
 Prawa, jakich żądała Liga to:
1) pełna wolność nauczania; 2) prawo powszechne dla katolików; 3) prawo powszechne dla Kościoła; 4) prawo powszechne dla robotników katolickich.
A co na to Calles? Uznał, rzecz oczywista, Ligę za nielegalną. Aresztowano pierwszy komitet LNDLR (a potem drugi - trzeci działał już w podziemiu), a niedługo potem, 26 VI 1925 zastrzelono pierwszego "męczennika", 66-letniego Jose Garcii Farfana.
Co więcej! Od lutego 1925 już Calles szykowal się do ostatecznej rozprawy z Kościołem, ale brakowało mu prawnych środków. 2 lipca 1925 roku wydano więc tzw. "Prawa Callesa", jeszcze bardziej antykościelne i jeszcze bardziej szykanujące; najpoważniejszą z szykan był obowiązek rejestracji duchowieństwa, który traktowano jako pretekst do szykanowania księży - bez oficjalnego powiadomienia o rejestracji ksiądz nie mógł pełnić posługi, a procedury utrudniano. Księży zaś, którzy działali nielegalnie, aresztowano.


W reakcji na te wydarzenia, w 1926 roku meksykański Episkopat ogłosił strajk i brak nabożeństw w całym Meksyku, zamkniecie kościołów. Miano nadzieję, że skłoni to rząd do namysłu i dążenai do kompromisu. Stało się przeciwnie; prezydent Calles nie posiadał z radości
„(...) Każdy tydzień, który przeminie bez Mszy świętej spowoduje utratę dla Kościoła około 2% wiernych (...)” jak to powiedział 26 sierpnia 1926 w rozmowie z ambasadorem francuskim Ernestem Lagarde.
Jego minister spraw wewnętrznych Tejeda mu wtórował: "(...) Chwyciliśmy Kościół za gardło i zrobimy wszystko, aby go udusić (...)"
***
Tejeda wcześniej też słynął z antyklerykalizmu
„(...)Apostolskie duchowieństwo rzymsko-katolickie, które jest faktycznie pazerną, obstrukcyjną, konserwatywną i wsteczną partią polityczną, było jedną z przyczyn wszystkich nieszczęść, jakie nawiedziły Meksyk od czasu podboju kraju przez Hiszpanów po dzień dzisiejszy”.
Czy te słowa nie przypominają szanownym czytelnikom słów niektórych z naszych współczesnych polityków? Radze to głęboko przemyśleć.
***

 Tak więc, w całym Meksyku wojsko aresztowało księży, licząc na zastraszenie kleru i katolików; zamykano też kościoły pod pretekstem "inwentaryzacji". Callas wyznaczył specjalne nagrody za ofiarną walkę z księżmi i kary za niewystarczające przykładanie się. Efektem tego było na przykład zamordowanie księdza Ludwika Batis i trzech innych katolików w wiosce Chalchichites, 14 sierpnia 1926 roku.
A w 1927 zaczęto zmuszać opornych księży z wiejskich parafii do przenosin do miast, liczono bowiem, że ludność wiejska bez księży przestanie być wierząca - "jeśli raz przełamie się nawyk chodzenia do kościoła, to Indianie stopniowo całkowicie o nim zapomną" (Calles). Wobec opornych księży zaczęto stosować też prawo o ucieczce. Co to znaczy, prawo o ucieczce (Ley Fuga)? Mówiło, że każdego kto próbował zbiec można zastrzelić bez postępowania sądowego: usiłowanie ucieczki w zupełności wystarczało jako potwierdzenie winy kwalifikowanej pod rozstrzelanie.
Jak można się domyślić, bardzo wielu księży "próbowało ucieczki".

I na to właśnie był reakcją ruch Cristeros - "bojowników Chrystusa".
Śmierć Michała Augustyna Pro, księdza, jezuity.
"Dobrze wiem, że był niewinny, ale trzeba było zabić kapłana, aby inni się bali"
(oskarżono go o przygotowywanie zamachu terrorystycznego)




środa, 27 marca 2013

Początek

Roberto Saviano w swej książce "Gomorra" (o Kamorrze neapolitańskiej) napisał: "Io so - ja wiem i mam dowody."
Jego dowody nie były oparte na zeznaniach skruszonych kamorzystów, nie były dokumentami które mogą wystąpić w przewodzie sądowym: było to subiektywne świadectwo jego oczu i uszu, o którym on wiedział, że to była Prawda. Była ona subiektywna, bo prawda zawsze jest subiektywna poza światem matematycznych wzorów. 
Prawda, w moim przekonaniu, nie jest rzeczą którą człowiek może ująć obiektywnie i absolutnie. Ale też nie ma takiej potrzeby. Każdy z ludzi widzi świat wedle swojej miary i swojego postrzegania - i widzi Prawdę poprzez sumę swojej wiedzy, doświadczeń i poglądów. Nawet najbardziej zepsuty kłamca w głębi duszy wie, co jest Prawdą, przynajmniej tą jego - i jego rozliczne kłamstwa nigdy mu jej nie zakryją.

W moim przekonaniu, mówienie o tym co uważamy za prawdę jest jedną z bardziej istotnych rzeczy jakie powinniśmy robić. W ostateczności rzetelne mówienie o prawdzie musi dać bilans dodatni.
I dlatego ja też postanowiłem po namyśle przedstawić swoją prawdę. I dlatego będę pisał tego bloga.
Chcę przedstawić swoje Io so. Bo ja też wiem - w jakim kierunku dąży świat. Ja wiem, jaki wedle mnie powinien być. Ja wiem, jak było i wysnułem wnioski, tak że wiem jak będzie - i zdecydowanie mi to nie pasuje do tego co powinno być.

Oczywiście, gadaniem nie zmieni się świata (tak właściwie, to bardzo dobrze). Ale gadaniem można zasiać ziarno, dzięki któremu więcej ludzi zacznie widzieć to, co ja uważam za prawdę. A jeśli już choć jedna osoba która będzie czytać, co piszę, przychyli się choć do jednej mojej opinii, mój trud nie pójdzie na marne. I dlatego właśnie będę pisać.

Io so - ja wiem. I chcę się tą wiedzą podzielić.